literature

Akatsuki by Eanilis '14' 1

Deviation Actions

eanilis's avatar
By
Published:
704 Views

Literature Text

                              Rozdział XVI „Vanitas vanitatum et omnia vanitas*”



          Delikatny dotyk. Muśnięcie po policzku. Czyjaś dłoń. Ciepło. Ciepło drugiego ciała. Tak delikatnego, lekkiego, przyjemnego, miękkiego. Ciepło, rozchodzące się po całym ciele. Docierające, do każdego zakamarka. Dające poczucie bezpieczeństwa. Opoka.

          Chłopak mruknął. Rozkosznie. Cicho. Westchnął z zadowolenia, jakie go ogarniało. We śnie. Jakże przyjemnie widzieć pod powiekami ukochaną twarz, a na policzka czuć to cudowne ciepło i marzyć. Marzyć o tym, kogo się kocha.

          Cichy głos. Szept, dobywający się z ust upragnionej przez nas osoby. Szept, formułujący się w nasze imię. Delikatny. Kojący. Przepełniony emocjami. Pragnieniem bliskości. Słodycz. Ukochany narkotyk…



          Sasori gwałtownie otworzył oczy i siadł na łóżku jak oparzony. Spojrzał na blondyna z chęcią mordu. Chciał się na niego rzucić z wściekłości. Jak on śmiał?! Jak wogóle mógł zrobić coś takiego?! A co dopiero – jak śmiał go w ten sposób budzić?

          Lalkarz gotował się z wściekłości, a Deidara patrzył na niego lubieżnym spojrzeniem.

          - Jak-ty-śmiałeś? – Wycedził przez zaciśnięte zęby, powstrzymując się od uderzenia chłopaka, w tę jego głupawo uśmiechającą się twarzyczkę.

          - Ale co, Danna? – Pytał, udając, że nie wie, co się stało.

          - Dobrze wiesz – warknął mistrz marionetek.

          - Nie wiem – droczył się nadal, nachylając się nad mistrzem i zatrzymując twarz o jakieś pięć centymetrów przed jego twarzą.

          - Nie waż się mnie więcej gryźć w ucho – warknął zły.

          - Ale dlaczego, Danna? – Spytał słodko, nachylając się jeszcze bardziej, dotykając zarazem nosem nosa ukochanego oraz wywołując rumieniec na jego twarzy.

          - Dlatego – odparł urażony, odwracając głowę w przeciwnym kierunku.

          Blondyn zachichotał. Jego mistrz był w tej chwili naprawdę czarujący. To, jak się zachowywał, blondynowi bardzo się podobało. W końcu – lalkarz wreszcie zaczął ukazywać jakiekolwiek uczucia.

          Deidara zamruczał. Odczuwał przemożną chęć przytulenia się do partnera. Potrzebował go. Jego ciepła. Jego towarzystwa. Jego ramion i tego poczucia bezpieczeństwa, jakie odczuwał, kiedy lalkarz był tuż obok. Pochylił się jeszcze odrobinę i wtulił głowę w szyję rudowłosego. Nim Sasori zdążył zareagować, blondyn począł muskać ustami jego szyję. Pragną tego. Pragnął trwać tak jak najdłużej.

          Rozkosz. Przyjemność. Podniecenie ogarniające całe ciało. Jedno i drugie. Słodka, przyjemna emocja docierająca w każde możliwe miejsce, dzięki nerwom, biegnąca wzdłuż kręgosłupa, docierająca do mózgu – ośrodka przyjemności. Jak miło… Jak wspaniale…

          - Przestań, dzieciaku – mruknął Sasori, siłując się ze swym własnym pożądaniem.

          - Nie, un – zamruczał w odpowiedzi partner, wtulając głowę w jego szyję. Pieścił ją, pocierając włosami o skórę, dając przyjemność temu, którego od tak dawna podziwia i kocha.

          Korzystając z tego, że lalkarz nie miał na sobie płaszcza, Deidara począł całować jego ramiona oraz po kilku minutach tors. Słyszał jego przyspieszony oddech, ciche, dławione i niechciane pomrukiwanie, kiedy błądził dłońmi po jego karku i ramionach.

          Jakże wspaniale! Jakże cudownie!

          - Przestań – warknął Sasori, oprzytomniawszy, kiedy Dei zszedł z pocałunkami poniżej torsu. Odsunął go od siebie na długość ręki, patrząc na niego gniewnie. Nie! Nie pozwoli na coś takiego!

          - Ale…

          - Nie – uciął, wstając z łóżka i narzucając na siebie płaszcz, spojrzał groźnie na młodego artystę. – Idę na śniadanie.

          Blondyn patrzył na niego zrezygnowany. Westchnął teatralnie na wzmiankę o posiłku. Wstał, podszedł do stołu, na którym tenże pozostawił. Chwycił za tacę i podsunął ją lalkarzowi pod nos.

          - Już o to zadbałem, un – uśmiechnął się, szczerząc zęby.

          Rudowłosy zmrużył oczy. Nic jednak nie powiedział. Ponownie zasiadł na łóżku i bez słowa zaczął pochłaniać posiłek, w duchu ciesząc się, że to właśnie blondyn jest jego partnerem. Nie skomentował także tego, że chłopak usiadł za nim, wtulając się delikatnie w jego plecy.



          Dwaj wędrowcy spojrzeli na mury miasta, do którego właśnie się zbliżali. Wolnymi krokami, lecz zawsze… Widzieli już straż stojącą przy bramie. Nie przejmowali się. Szli dalej. Bo czy ktokolwiek z tutaj obecnych może im zagrażać? Na pewno nie!

          Szli wolno, czarne płaszcze powiewały na wietrze, a wietrzne dzwonki przy sekkatach podzwaniały przy każdym kroku.

          Nareszcie, pomyślał niższy z wędrowców. Nareszcie wróciłem…



          Strach, smutek, oburzenie. To właśnie uczucia, targające nami, zawsze, kiedy jesteśmy sami, kiedy martwimy się o drugą osobę, tego, kto jest nam najbliższy, kogo kochamy, wielbimy, darzymy wielkim uczuciem. Lecz cóż możemy uczynić? Możemy mieć tylko nadzieję, iż niebawem powróci. Zdrowa, szczęśliwa, uśmiechnięta… Że powróci, weźmie nas w swe ramiona, lub sama wtuli się w nasze ciało. I wówczas poczujemy się bezpiecznie. Poczujemy, że komuś na nas zależy, że ktoś nas potrzebuje, że nie jesteśmy na tym ziemskim padole sami, niepotrzebni, opuszczeni…

          Każdy z nas potrzebuje takiej osoby, prawda? Więc dlaczegóż nie każdemu dane jest poznać taką osobę? Dlaczego nie możemy być szczęśliwi? Jakież to głupie, jakież żałosne…



          Papiery, papiery, papiery. Podpis, drugi, jeszcze jeden… Góry formalności, piętrzące się na biurku… Jednakże ktoś musi je uzupełnić…

          Pein przeglądał kolejną z formalności. Nudziły go już. Nie mówiąc o tym, że nie mógł się skupić na pracy. Wciąż się zamartwiał. Wiedział, że osoba, która zajmuje jego myśli poradzi sobie ze swym zadaniem. W końcu – jest perfekcjonistą. Idealnym zabójcą. Panem swego fachu. Niezłomnym i niepokonanym ninja.

          Zatem… Skąd ten niepokój? Skąd to piekielne uczucie, że coś pójdzie nie tak?

          Martwił się. I żałował, że nie może zrobić nic więcej…



          - Co jest, Hidan? – Spytał Kakuzu, spoglądając na kompana. Jashinista zachowywał się nadzwyczaj cicho, jak na niego. Całą misję milczał, idąc spokojnie. Nie narzekał, nie prowokował, nie drażnił. Rozmyślał. Zwyczajnie szedł, nie przejmując się otoczeniem.

          - Zastanawiam się…

          - TY? – Udał zdziwienie zamaskowany. Tym razem to on miał chęć podenerwować partnera.

          - Spierdalaj! – Obruszył się młodzieniec, rzucając dalej wiązankę przekleństw i patrząc w przeciwnym kierunku.

          Nie miał ochoty gadać z tym cholernym heretykiem, który, o ironio, jest jego towarzyszem broni! Jak to się stało? Dlaczego muszą być razem? Cóż… Uzupełniają się. To starczyło, by stali się partnerami. Para nieśmiertelnych. Narwaniec i szaleniec złakniony trupów. Niebanalna para… I jakże efektowna podczas misji…

          - Kakuzu – zaczął od niechcenia Hidan.

          - Czego?

          - Jutro będziemy w kryjówce?

          - Jak się pośpieszymy, to nawet dzisiaj – odparł, nie mogąc się już doczekać swojej ukochanej wypłaty. Jak najszybciej chciał już dostać, w swoje ręce pieniądze, za dobrze wykonane zadanie. Tak! To pieniądz rządzi światem! Jest jego jedynym panem i bogiem! Bogiem, którego można dotknąć i zobaczyć!

          - Więc się nie śpieszmy – rzekł ciszej, patrząc na partnera jakoś… Inaczej.

          Brunet mógłby się zarzec na wszystkie pieniądze świata, że jeszcze nigdy nie widział, by jashinista patrzył w ten sposób… A już na pewno – nie na niego!



          - Danna – jęknął blondyn przedłużając sylaby. Szedł kilka kroków za swoim mistrzem, przyglądając się plecom jego lalki. Był ciekaw, o czym mężczyzna rozmyśla przez cały czas. Byli już naprawdę blisko celu podróży, a od kilku dni, a ściślej rzecz ujmując, od momentu, jak Dei tak słodko, w jego zdaniu, obudził Sasoriego ze snu, praktycznie ze sobą nie rozmawiali. Ich konwersacje sprowadzały się do „dzień dobry”, „dobranoc” oraz „gdzie dzisiaj nocujemy?”

          Chłopak był już tym poważnie zirytowany. Dlaczego właśnie teraz, kiedy otwarcie pokazał, co czuje, kiedy zaprezentował swoje uczucia, otworzył serce, był tak ostentacyjnie ignorowany? Nie rozumiał swego mistrza. Nie rozumiał jego postępowania. Lalkarz zawsze był dziwny i cichy. Zawsze odcinał się od reszty świata, dając wszystkiemu i wszystkim do zrozumienia, że nic go nie interesuje. Ale teraz? Teraz już zupełnie Dei nie mógł go zrozumieć.

          Kiedy próbował zagadać, był, najprościej rzecz ujmując – olewany. Mistrz marionetek zwyczajnie nie odpowiadał na jego pytania. Myślami wciąż gdzieś błądził. Wciąż snuł się jak otępiały, zajęty sobą i tym, co go trapi.

          A rozmyślał właśnie o swoim partnerze. Przez cały ten czas zastanawiał się, jak powinien się wobec niego zachować… Tak naprawdę – pobudka Deidary bardzo mu się podobała. Żałował, że odtrącił tego dzieciaka. Żałował, że nie kontynuowali. Ale przecież… Mili misję do wykonania. No i… Przecież są tym, kim są! Nie! Nie mogą sobie pozwolić na uczucia! A już na pewno nie on! Nie wielki, osławiony mistrz marionetek –  Akasuna no Sasori!

          Westchnął.

          Przeszli przez bramę. Straż ich nie legitymowała. Lalkarz użył na nich swych hipnotycznych jutsu. To wystarczyło. Teraz byli pod jego kontrolą. Zwyczajnie ich przepuścili, nie zadając zbędnych pytań. I dobrze – mogli wejść do wioski incognito. A to się teraz liczyło. Krążyli po wiosce. Pytali o poszukiwaną przez siebie osobę – to od niej mieli odebrać zwój. Poszukiwali Dochiru Makiro. Według rysopisu podanego Deidarze przez Peina, miał to być mężczyzna w podeszłym wieku, siwy, pulchny i, wnioskując z tego, co mówił lider - nadzwyczaj energiczny.

          Po dość długich poszukiwaniach, które zajęły im pół dnia, znaleźli w końcu jego dom. Oczywiście po drodze wiele razy zostali zaczepieni przez jakichś mieszkańców, którzy pytali, po co tutaj przybyli, czy coś w ten deseń. Blondyn zdziwił się także, kiedy podbiegły do nich jakieś nastolatki w wieku około dwunastu – trzynastu lat, wypytując go o zainteresowania.

          Mistrz marionetek początkowo nie reagował. Niecierpliwił się jedynie, że ktoś każe mu czekać. Nie wytrzymał jednak w momencie, kiedy dziewczyny wprost zaczęły kokietować młodego artystę. Chłopak zmieszał się nie na żarty, ale nic to nie dawało. Dziewczyny nie miały najmniejszej ochoty się odczepić. Dopiero po gburowatej groźbie lalkarza, ulotniły się pospiesznie, krzycząc, że idą po straż.

          Partnerzy skorzystali z okazji i umknęli z miejsca, kontynuując swe, jak dotąd, bezowocne poszukiwania.

          Stali przed niewielkim domem. Miejscami widać było pęknięcia budowli, szyby zabite deskami, tak, by słońce nie wdzierało się do środka. Ponury, zapomniany przez wszystkich, dom. Aż dziw brał, że ktokolwiek mógł tutaj mieszkać. Dość asympatyczne miejsce…

          - Rudera, un – mruknął Dei, sceptycznie spoglądając na ich miejsce docelowe.

          - Nie marudź – odpowiedział oschle jego partner, pukając w drewniane drzwi. Rudy musiał przyznać, że był pełen podziwu, iż owe nie rozsypały się, kiedy w nie zastukał.

          - Kto tam? – Usłyszeli cichy, słaby męski głos.

          - Przyszliśmy w interesach, un – rzekł w stronę drzwi blondynek. – Podobno masz dla nas paczkę – dodał już bardziej tajemniczym tonem.

          Zgrzyt zamka, brzdęk łańcucha, jęk zawiasów naprędce otwieranych drzwi. Stal w nich owy starzec. Obaj uznali, że pasuje do, danego przez przywódcę, rysopisu. Zmierzył ich wzrokiem, po czym ruchem ręki nakazał wejść do środka. Z zadziwiającą, jak na jego wiek, szybkością i siłą, zatrzasnął drzwi i migiem przekręcił klucz i założył łańcuch. Spojrzeli po sobie. Bez słowa poprowadził ich do drugiego pomieszczenia, gdzie w gablocie na drugim końcu pokoju czekała tajemnicza paczka.

          - Nie mądrym jest – rzekł ostro staruszek, - poruszać tenże temat poza tymże pomieszczeniem, moi panowie.

          Sasori przewrócił oczami ze zniecierpliwieniem. Po co mu te wszystkie wypomnienia? Przybył tutaj tylko w jednym celu: odebrać zwój i ruszyć w drogę powrotną. Nie miał najmniejszych chęci bawić się w czcze rozmowy, wysłuchiwać ględzeń starca, czy rozprawiać na jakieś błahe tematy, na których zapewne nie skupiłby nawet  myśli. Potrzebował tylko tego zwoju!

          - Daj nam zwój i wychodzimy – warknął groźnie lalkarz, ignorując mężczyznę.

          - Nie tak prędko… - Zaśmiał się gospodarz. – Najpierw musimy sobie wyjaśnić kilka rzeczy… - Podszedł do gabloty, uśmiechając się szelmowsko. – Otóż Pein…

          Nie skończył. Stanął w pół kroku, wpatrując się w jeden punkt. Zastygł. Nie był pewien tego, co właśnie się wydarzyło. Spojrzał w dół, na swój tors. Oczy niemal wyszły mu z orbit. Przerażenie malowało się na twarzy. Przerażenie oraz… Zaskoczenie. Szok!

          Staruszek usłyszał donośny, okrutny śmiech blondyna, nadal stojącego w wejściu do pokoju. Śmiał się i śmiał. Okrutnie, bezwzględnie, bezlitośnie. To, co właśnie się stało, napełniało go radością. Przyjemne podniecenie ogarniało jego ciało. Adrenalina się podniosła. Chwila! To były dosłownie sekundy! Sztuka! Sztuka, będąca chwilą. Tak ulotną, tak zwiewną. Piękną i okrutną zarazem.

          Obok starca stał Akasuna. Zimnym wzrokiem wpatrując się w gospodarza. Śmiech Deidary nie robił na nim wrażenia. Nie mu – nie przeszkadzał. Jego też radowały takie chwile. Niewątpliwie w takich chwilach to oni byli panami życia i śmierci. Oni decydowali o tym, co się działo z ludźmi.

          Krew płynęła. Wypływała z rany, w której nadal tkwił koniec ogona Hiruko. Sączyła się małymi stróżkami, barwiąc na czerwono ubranie, płynąc w dół, ściekając po odzieniu i kapiąc na czystą, dotąd podłogę. Piękny obraz. Taki zuchwały. Taki okrutny a zarazem dający tę dziwną radość w sercu. Radość z zadawanego innym bólu. Jakże oni to kochali. Jakże uwielbiali, gdy ktoś cierpiał z ich powodu… Tortury, mordy, rzezie… Niosły ze sobą krzyki, strach, cierpienie oraz śmierć. Tak piękną. Tak delikatną. Tak efektowną.

          Makiro osunął się na kolana, spoglądając słabo na Sasoriego.

          - Dlaczego?… - Wyszeptał zamierającym w gardle głosem.

          - Za bardzo przynudzasz, staruszku – odparł, uśmiechając się z wyższością.

          Szybkim ruchem wyciągnął, lub raczej wyrwał, z konającego ciała, ogon swej lalki. Zwrócił się ku gablocie, którą bezprecedensowo stłukł, by następnie wyciągnąć z niej zawiniątko. Rozpakował. Przyjrzał się mu.

          Pochylił się nad Dochiru, chwycił w garść pukle włosów i pociągną do góry, zmuszając do spojrzenia na swoje oblicze.

          - To ten zwój? – Zadał pytanie, jakby nigdy nic.

          - Pożałujesz teg…

          Nie dokończył. Życie uszło z niego, nim skończył zdanie. Teraz para martwych oczu spoglądała zza mgły na Skorpiona z Czerwonego Piasku, a on – zapatrzył się w nie, rozmyślając, czy nie uwiecznić ich w postaci. Nie znał umiejętności staruszka. Mógł się przydać czy nie? Jeśli tak – do czego? Lalka powinna być piękna i przydatna. A ta nie byłaby ani piękna, bo mężczyzna nie grzeszył urodą, ani przydatna, skoro nawet, kiedy jeszcze życie z niego nie umknęło, nie dało się w nim wyczuć zbyt wielkiej mocy.

          Rechot blondyna nadal nie ustawał. Radowały go takie sceny. Mordy, masakry, tortury. Czyż nie upojny jest widok płynącej rzekami krwi? Morze łez, przelewanych przez ofiary, które się samemu, lub czasami nie, wybiera? Stosy trupów, leżących jeden na drugim, wcześniej poddanych wymyślnym torturą, lub też rozerwanych na części? Tu ręka, tam noga, a jeszcze gdzie indziej pierś czy głowa… Tak! Piękny obraz! Piękna myśl! Więc czemu tak niewielu uwiecznia je na płótnie, czy papierze?

          - Idziemy – mruknął Sasori, przechodząc obok blondyna, który momentalnie, ze swoim szerokim uśmiechem na twarzy, obrócił się na pięcie i ruszył w ślad za swym mistrzem.

          Najzwyczajniej wyszli z domostwa, kierując w stronę najbliższej bramy. Spokojnie. Nie śpiesząc się. Bo, do czego mieliby się śpieszyć? Do wiecznie naburmuszonego czy, w skrajnych przypadkach, napuszonego niczym paw podczas godów, lidera? A może zboczeńca, który każdego uważa za heretyka? Psychopatę, dbającego jedynie o mamonę? Wariata z rozdwojeniem jaźni? Niebieskiego potwora z rekinią mordą? A może głupka, wiecznie udającego dziecko?

          Cóż… Sasori nie miał dobrego zdania o kimkolwiek z Akatsuki. No… Może poza Konan, która zawsze w jakiś sposób starała się pokazać z lepszej strony i dbać o innych, nie tylko o własną dupę, Itachim, który był do niego aż nadto podobny – z zachowania, w którym niemal się nie różnili, oraz Deidarą.

          Spojrzał na blondyna, kiedy przekroczyli mury wioski. Uśmiechnął się sam do siebie, wspominając swe żądanie względem Uchihy.



          - Co teraz?

          - Nic – odpowiedział, jak zawsze wylewnie, partner Hoshigaki’ego.

          - Jak to, nic? – Zdziwił się wyższy mężczyzna.

          Itachi wpatrywał się w miejsce, z którego właśnie się wymknęli. Zniszczony mur, odpadający tynk… Oto jedne ze zniszczeń, jakie wywołała ich walka z Sasuke oraz Jirayą. Musiał przyznać, że jego mały braciszek rozwinął się od ich ostatniego spotkania. Radowało go to i przygnębiało zarazem.

          „Nienawidź mnie jeszcze bardziej…” Czemu mu to powiedział? Cóż… Musiał. Jeśli chłopak tego nie zrobi, nie będzie w przyszłości miał szans mierzyć się z Madarą. A przecież do tego wszystko się sprowadza! To przecież dlatego kazał bratu nienawidzić.

          Czuł ból. Żal ściskał jego, rzekomo, zamknięte serce. Nie mógł tego znieść. Żałował, że nie jest w tej chwili sam. Płakał by… Tak rzewnie – cholernie. Dlaczego? Bo naprawdę kocha brata. Zawsze miał na uwadze tylko i wyłącznie jego dobro. Ze wszystkich osób z klanu, to właśnie on, Sasuke, był jedyną osobą, na której zależało Itachiemu. Tak rzadko to okazywał. A jednak…

          - Idziemy, Kisame – oznajmił Itachi, odwracając się plecami do zniszczonego budynku, by następnie ruszyć przed siebie. Wracali do kryjówki.

          Bez Kyubiego. Bez wykonanego zadania. Ale jednak… Jednak jemu, bezwzględnemu mordercy, zabójcy własnego klanu, udało się zrobić to, czego tak pragnął. Wreszcie po latach znów spotkał brata i upewnił się, że chłopak rozwija się we właściwym kierunku. Tak jak on, Itachi, tego chciał!



          - Hidan-san! Kakuzu-san!

          Zaledwie weszli do kryjówki, Tobi napadł na obu członków Akatsuki.

          - Zejdź mi z oczu, Tobi – warknął Kakuzu, odpychając „dobrego chłopca” z taką siłą, iż ten wpadł z impetem na ścianę.

          - Tobi czuje ból – zaskomlał.

          Hidan nic nie mówił. Zwyczajnie zaczął rechotać, idąc wprost do swojego pokoju. Po drodze minął kłócącego się ze sobą o obiad Zetsu. Wyglądało na to, że obie strony miały odmienne pomysły na temat tego, jak przyrządzić posiłek”. Nie interesowało go to jednak. Był zajęty własnymi myślami. W końcu – ostatnia noc była dość… Ciekawa.

          Istniał jednak jeden szkopuł – Kakuzu nigdy się do tego nie przyzna. I zapewne, nigdy już się to nie powtórzy. Westchnął ciężko. A tak się napracował, by do tego doszło. Ale raczej nie będzie miał ochoty tego powtarzać. Dlaczego? Zbyt dużo zachodu, a gra nie jest warta świeczki. Woli inaczej się „bawić”. A przynajmniej – z kim innym.

          Wszedł do swojego pokoju i natychmiast zrzucił płaszcz z dobrze zbudowanych ramion. Przeciągnął się jak kot, kiedy odłożył kosę na jej miejsce, w kącie pokoju. Ziewnął przeciągle, rozglądając się po swym małym królestwie. Dom… Tak… Jedyny i prawdziwy, jaki kiedykolwiek miał. Zewsząd go wyganiano. Kazano mu opuścić jego własną wioskę. Czemu? Bo zabił kilku heretyków. Pfi! Co z tego? Bluźnili! Obrażali jego boga! Obrażali Jashina! Zasłużyli na to, co ich spotkało!

          Ale on nie zasłużył! Dlaczego wygnano go za wymierzenie Kary Boskiej? Nie potrafił tego zrozumieć. Wszakże – on jedynie robił to, co dyktował mu jego jedyny Pan!

          Ludzie są beznadziejni i głupi! Nie potrafią zrozumieć jego najwspanialszego Pana!

          Cóż za hołota…

          Z tymi myślami udał się do łazienki, by wziąć zimny prysznic.



          - Świetnie, Kakuzu – pochwalił go lider, odbierając od bruneta plany pewnego budynku, które zlecił im odebrać. Były mu potrzebne, by opracować kolejną misję, dla jednej z par. Potrzebował przejąć ważne dokumenty, które znajdowały się właśnie w tym budynku. Najzabawniejsze jednak było to, że architekt mieszkał na drugim końcu kraju, od samej budowli. Cóż… Rzadkość, jednak przemawiająca na znaczy plus dla Brzasku. – Dobra robota.

          - Gdyby nie to, że Hidan jest tak narwany, raczej by mi się nie udało – stwierdził znudzony, wspominając masakrę, jaką urządził jashinista, by on mógł w spokoju odnaleźć właściwą osobę.

          - Rozumiem, że zaczęliście się dogadywać? – Uśmiechnął się przebiegle, przeglądając plany architekta.

          - Można tak powiedzieć…

          - Cieszę się – odparł bez emocji, zagłębiony nie tyle już w planach, co we własnych rozważaniach. – Możesz odejść. – Dodał, ignorując już całkowicie obecność mężczyzny.

          Ten, nie czekając na nic, opuścił pokój lidera Akatsuki, myśląc już jedynie o odprężającym liczeniu swych pieniędzy, które czekały na niego w pokoju.

          - I nawet teraz, nie mogę się skupić na pracy – westchnął Pein, odsuwając od siebie plany budynku. Położył na blacie ręce, po czum oparł o nie głowę. Westchnął ciężko, zastawiając się: „co zrobić dalej?”



          Szli spokojnie. Wolno. Nikt ich nie gonił. Donikąd się nie spieszyli. Krok za krokiem zmierzali do organizacji. Blondyn nadawał wesoło, komentując różne zdarzenia, tak jak to robił kiedyś, a jego mistrz – nie reagował. Słuchał, nie odpowiadał. Wsłuchiwał się w wesoły głos partnera, ciesząc się skrycie, że odzyskał pogodę ducha, którą od tak dawna nie okazywał.

          Jeszcze tydzień… Jeszcze sześć dni… Pięć… Cztery… Trzy… Dwa…

          Już wkrótce będą na miejscu. Już nie długo będą mogli odpocząć. Jeszcze tylko trochę… I będą w domu. Położą się każdy w swoim łóżku, spoczną. Wyśpią się. Nie trzeba będzie zrywać się z samego rana, by gnać i gnać do celu. Odpoczynek! Tak upragniony! Tak cudowny!

          - Jeszcze tylko dwa dni, un – cieszył się blondyn, marząc o nakryciu się swą,przyjemnie chłodną, kołdrą.

          - Tak, Deidara – przytaknął partner. – JUŻ tylko dwa dni… - Westchną, myśląc o zupełnie, czym innym, niż młody artysta.



          Głuche pukanie w drzwi rozproszyło ciszę panującą w pokoju Itachiego. Leżący na łóżku chłopak, z założonymi za głowę rękoma, przewrócił oczami. Znów mu ktoś przeszkadza. Od kiedy wrócili z Kisame z misji, wciąż nie zaznał spokoju. A to już przecież tydzień… Tyle czasu, a nikt nie daje mu odpocząć!

          „Jak to było?”, pytał sam siebie… Zacisnął powieki, by lepiej to sobie przypomnieć…

          Przybyli do organizacji. Bez Kyubiego… Bez tego dzieciaka, jak mu tam? A tak – Naruto… Bachor, który krzyczy i nie może się zamknąć. Uchiha obserwował go jakiś czas. Chłopak ciągle miał coś do powiedzenia. Wciąż nie mógł się nagadać… „Zupełnie, jak Deidara…” pomyślał w tamtej chwili.

          Nie schwytali go… Jiraya im przeszkodził. Jednakowoż… Itachiemu to nie specjalnie przeszkadzało… Nawet teraz, po rozmowie z Madarą…

          - Co znaczy, że „wam się nie udało?” – Wrzeszczał wściekły. Wyprowadzony z równowagi, chodził w te i powrotem swoim pokoju, w którym znajdował się wraz ze swym potomkiem. – Jak WY mogliście ZAWALIĆ MISJĘ?! – Kontynuował swój monolog, który trwał już dobre dziesięć minut.

          Po tym, jak Itachi opowiedział mu ze, powiedzmy, szczegółami przebieg misji, Madara począł wrzeszczeć… Cóż… Nigdy nie spodziewałby się takiego obrotu sprawy. Nie po Itachim. Najpierw narzekał na to, że tak długo ich nie było („Jak na was, ta misja trwała za długo!”), później na to, że są niekompetentni, następnie na samego sanina, by przejść do sedna sprawy, czyli – niepowodzenia misji.

          - Jak mogłeś tak szybko zrezygnować, skoro sam się ubiegałeś, by właśnie Kyubi został TOBIE przydzielony!

          - Tak jakoś wyszło – odparł, pozorując skruchę. Zastanawiał się, czy przed Madarą gra małego, bezbronnego i zagubionego dziecka by poskutkowała.

          - ŻE NIBY CO, „TAK JAKOŚ WYSZŁO”?! – Wydzierał się najgłośniej, jak potrafił.

Młodszy z obecnych skrzywił się. „Jeszcze trochę i bębenki mi pękną…”, pomyślał. „Cholera… Wydzierasz się bardziej, niż Pein…” Błogosławił fakt, że jego przodek nie poznał nigdy sztuki czytania w myślach… Dopiero by dostał do wiwatu…

          - Możesz być spokojny – rzekł, siląc się na swój „zwykły” brak emocji. – Jeszcze zdążę go dorwać. – Dodał, czując na sobie baczny wzrok, przeszywający jego ciało niemal na wskroś. – Lis o dziewięciu ogonach będzie twój, Madara… Tak jak kiedyś…
Part II --> [link]

A więc... Oto przed państwem ostatni rozdział mojego opowiadania. I właśnie dlatego... TYM RAZEM napiszę, co tam chcę, po opowiadaniu... [Na końcu części drugiej].
Tylko małe tłumaczenie tytułu notki: „Vanitas vanitatum et omnia vanitas" - "Marność nad marnościami i wszystko marność".
© 2009 - 2024 eanilis
Comments11
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
Vesteil's avatar
Przerażająca fraza w tytule, bardzo nastrojowa.
Przy scenie z Machiro wprost urzekł mnie opis postawy Deidary (i Sasoriego) wobec tego, co robią.
Jak na razie zagadką jest, co Hidan robił z Kakuzu, ale chyba się domyślam...
No i kanoniczny Itachi-intrygant, zaczynam się zastanawiać, czy w tym opowiadaniu jest tak naprawdę zły czy dobry.